Przydusiło mnie dziś, aby napisać co nieco o tak zwanym kryzysie muzycznym – jego rzekomych i faktycznych oznakach. Miało być o żenujących radiowych playlistach, o piraceniu, o spadku sprzedaży płyt i o kretyńskich cenach biletów (pozdrawiam Live Nation). Mniej więcej po 5 minutach klepania w klawiaturę zauważyłam, że piszę o kulturze słuchania muzyki w ogóle.
Kryzys jest, z faktami nie ma co polemizować. Tendencja ludzi do kupna płyt i aktywnego poszukiwania nowej muzyki dryfuje sobie gdzieś w kierunku zamglonej wysepki Polskie Czytelnictwo. Tyle że kiedy wyjaśnia się to w mediach złodziejsko-piracką stroną ludzkiej natury i dominacją kultury masowej niskich lotów, mogę rzec jedynie „come on, to naprawdę nie jest takie proste!”.
W ciągu ostatnich kilkulastu lat solidnie sobie zapracowaliśmy na kryzys – my, odbiorcy kultury. Darmowe koncerty i dostęp do muzyki przez internet rozwydrzyły publiczność. Młode pokolenie przyzwyczaiło się, że mu się „należy”. Uchwyciło się mrzonki, że samo stwarza gwiazdy, że robi łaskę komu będzie dane. Czasami przypadkiem wyłowi jakąś perłę, ale zasadniczo cieszy się muzycznym fastfoodem z dostawą do domu. Co mu się podoba – zabiera bez płacenia.
No niby tak. A jednak gdy tak sobie patrzę na moich przeciętnie zainteresowanych muzyką znajomych, za nic nie nazwałabym ich bandą bezgustnych idiotów. I to na dodatek nieuczciwych.
Żyję w naiwnym przekonaniu, że wciąż istnieje sporo uczciwych i fajnych ludzi, którzy zapłacą za coś, co uznają za naprawdę dla nich wartościowe (w postaci właściwej dla danych czasów – ale na to się nic nie poradzi). Nie chodzi z resztą wcale o uczciwość, bo nie wydaje mi się ona kluczowym problemem. Wydaje mi się, że prawdziwym rdzeniem kryzysu muzycznej branży (i nie tylko muzycznej) jest coś bardziej pierwotnego i podstawowego, o wiele mniej nośnego medialnie: coraz mizerniejsza kultura słuchania muzyki w ogóle.
Wkroczyliśmy w erę coraz większego wyboru, a jednak nasza ciekawość nie wzrosła – zwiększyło się natomiast lenistwo i tempo wpadania w znudzenie. Od spokojnego poszukiwania i celebracji przeszliśmy do poszukiwań instant – jeśli coś nie zainteresuje nas od ręki, nasza uwaga przeskakuje momentalnie na coś innego. Dodatkowo zaprogramowani jesteśmy na odbiór bez aktywnego uczestnictwa. Oczywiście nie każdy z nas musi być fanem muzyki – tak samo, jak nie każdy będzie czerpał przyjemność z ceremonii parzenia herbaty, łowienia ryb, czy odrestaurowywania przez 4 miesiące starego trabanta. Jednak wydaje mi się, że każdy z nas powinien mieć taką własną, odrywającą od wszystkiego wartościową rzecz, na której skupia uwagę niepodzielnie i przy której zapomina o świecie – niezależnie, czym ta rzecz będzie. I chyba mamy z tym coraz większy problem.
Jak to się ma do muzyki? Ano jakby mało było tego, że muzyka nie jest już społecznym spoiwem, tak jak w czasach sprzed telewizji i internetu, powiększa się liczba osób które muzykę dostrzegają i lubią, ale jednak ich uczucia do niej są jedynie letnie. Proporcja fascynatów muzyki, osób ograniczenie zainteresowanych i kompletnie obojętnych nieodwołalnie się zmieniła. Większość ludzi preferuje dziś słuchanie muzyki w tramwaju i metrze, podczas wysiłku fizycznego, podczas odkurzania. Coraz rzadziej uczymy nasze dzieci słuchania muzyki dla niej samej. Muzyka staje się zapychaczem czasu, tłem zastępującym ciszę z którą coraz częściej nam niewygodnie. Króluje jakość YouTube.
Przyznam, że kiedy idę na spacer tylko po to, by móc skupić się na przesłuchaniu nowej płyty, czuję się trochę jak nienormalna. Podobnie jest, gdy kładę się na łóżku i odsłuchuję nową płytę leżąc w bezruchu. Nie chcę przez to powiedzieć, że oczekuję by wszyscy robili tak samo – chciałabym tylko, by to przestało być traktowane jako swego rodzaju dziwactwo. Chciałabym, aby ludzie na nowo nauczyli się szacunku do muzyki – nawet tej popularnej.
Prawdziwym studium przypadku są pod tym względem koncerty. Gatunek nie jest tutaj szczególnie istotny, choć oczywiście warunkuje mocno publiczność. Wszędzie widuję niestety hordy osobników nie będących w stanie poświęcić muzyce należytej uwagi. Nim przewrócicie oczami – nie spodziewam się namaszczenia i mrużenia w skupieniu na koncercie Katy Perry. Ale niezależnie czy to koncert jazzowy, rock’n’rollowe święto, czy folkowa przyśpiewka o jej pięknych włosach…. Chodzi mi o pewien rodzaj świadomego odbioru i współuczestnicwa – jest coś rozczarowującego w fakcie, że podczas gdy muzycy robią coś ważnego, my pożytkujemy energię na dokopanie się do obleganego stoiska z piwem. Za każdym razem, gdy w kulminacyjnym momencie utworu kilka osób zaczyna gadać lub przepycha się do tyłu by wyjść na papierocha, nieodłącznie baranieję, wrastam w ziemię i trafia mnie jasny szlag. Bo widzicie, kit z tym, jeśli im się po prostu nie podoba. To, że wychodzą w takim momencie, mówi że nie słuchają, nie uczestniczą, nie widzą. Niszczą przyjemność innych, niszczą subtelne nitki nastroju, brutalnie wciągają na powrót do rzeczywistości. Skoro wiedzieli, że nie przeżyją bez piwa, czemu nie stoją z boku lub z tyłu? Skoro im się nie podoba, czemu nie katapultują z sali pomiędzy utworami? Skoro się nudzą, czemu wcześniej zajarać nie wyszli? No kurwa.
Wciąż rośnie rzesza ludzi, którzy muzyki słuchają tylko jako tła, którzy traktują ją tylko jako podkład do zabawy i kolejny pretekst do wyjścia na browara. Rzesza ludzi, którzy nie odczuwają zalewu emocji, gdy z koncertowej sceny dobiegają pierwsze dźwięki i nie chcą zrozumieć, że to pasja normalna jak każda inna. Którzy nie wyobrażają sobie, jak można takie chwile traktować z religijnym namaszczeniem. Którzy uważają, że muzyka dobra, to ta nudna. Ludzi, którzy słuchając czegoś względnie neutralnego, uważają skupienie się za totalnie zbędne. Przybywa codziennie dzieciaków, które nigdy nie nabyły szacunku do zawodu muzyka i zupełnie nie widzą jak trudne jest opanowanie instrumentu oraz pisanie muzyki naznaczonej własnym charakterem. Mimo większego niż zwykle kontaktu z wielkimi talentami, rośnie nam masa potencjalnych odbiorców muzyki nie odróżniających wiolonczeli od kontrabasu i przekonanych, że mezzosopran to błyskotliwa nazwa płyty rapera Mezo. Muzyków widzą tylko w dwóch wariantach – jako niezrozumiałych artystów alternatywnych w dziwnych ciuchach tudzież klasycznych nudziarzy, albo jako celebrytów-cyrkowców zatopionych w branży rozrywkowej. Jednych uważają za odległych i sztywnych, drugich za produkt z telewizji. Trwa nieustający przypływ osób, którym nie zależy – takich, co to nie biją braw nawet gdy im się właściwie podoba.
Wiem, wiem – piracimy na potęgę. Ale chyba nie dlatego, że staliśmy się bardziej niż 15 lat temu nieuczciwi. Po prostu wszyscy teraz mamy narzędzia i są one tak powszechne, że nie sprawiają wrażenia czegoś nielegalnego. Mamy też coraz większy wybór, a wciąż zbyt mało pieniędzy. Nie chcąc być ograniczoną do odsłuchu 2-3 płyt miesięcznie, sama jeszcze niedawno nie miałam alternatywy dla piractwa – zwłaszcza, że coraz częściej robi się nas zawartością płyt w przysłowiowego balona.
Jakby się zastanowić, nielegalne ściąganie muzyki i darmowe koncerty nie powinny ludzi powstrzymać przed zakupieniem płyty czy wejściówki na dobry koncert. Pewnie, ruch w interesie jest mniejszy. Zmiany technologiczne i słabnąca kultura słuchania muzyki robią swoje. Ale to wcale nie musi oznaczać powolnego upadku muzyki w żywej postaci. Nieustannie jestem świadkiem prób ściągnięcia wielkich i światowej klasy artystów do wiecznie omijanego, małego, polskiego Mordoru. Widzę, jak ludzie wyszarpują niezmiennie po kilkanaście dyszek ze swojej żenującej wypłaty, by spędzić wieczór na koncercie, jak ciułają grosze by wyskoczyć do kraju ościennego na występ ukochanego muzyka. To przecież COŚ oznacza.
Potrzeba nam ludzi, którzy traktują muzykę z szacunkiem i miłoscią – potrzeba nam ich większej liczby. Tylko to może polepszyć warunki na muzycznym rynku.I nie dajmy sobie wmówić przez media i wielkie koncerny, że problem wynika tylko i wyłącznie z piractwa i kiepskich playlist radiowych.